Demony..

 Istnieją w moim umyśle odkąd pamiętam. Nie dają spać, beztrosko cieszyć się życiem, dopadają w różnych momentach bez zapowiedzi.. Próbowałam z nimi walczyć, uciekać przed nimi, choć ostatnio staram się je oswoić. Są częścią mnie, mojego życia więc powinnam je zaakceptować. 

Demony mają różne złowrogie twarze, są szydercze i zachłanne. Mają nade mną kontrolę i sprawia im to radość, daje poczucie siły. Potrafią zepsuć najpiękniejszą chwilę, podważyć niejedną relację, przełączyć mnie w sekundę z beztroski na psychozę..

Część z nich to chyba traumy pokoleniowe, niesione w genach nierozwiązane problemy przodków, ich lęki, słabości i cierpienia. Inne powstały, gdy przekroczone zostały moje granice, a właściwie to zostały one zdeptane, zburzone, staranowane..

Staram się odbudowywać je krok po kroku, cegiełka po cegiełce - już nie tylko dla siebie lecz dla moich dzieci, aby przerwać powielany schemat. Nie godzę się na brak szacunku, przemoc w żadnym jej wydaniu, ignorancję, wykorzystywanie i okłamywanie. Mam dość jadu, kontroli i zawiści. Uciekania przed życiem w używki, otumaniania się i udawania, że jest cacy. Mam dosyć pozorów, nicości i bylejakości.

Odchodzę z miejsc, gdzie mi nie jest wygodnie, gdzie wszystko we mnie krzyczy, że to nie moje miejsce, nie moje życie! Staram się nie słuchać szumu wokół jaki tworzą ludzie narzucajacy swoją wersję szczęścia. Zamiast tego próbuję usłyszeć siebie, postępować w zgodzie z moim ja, robić to co jest (dla mnie) dobre, co ze mną rezonuje.

Często jednak Demony przeszłości zagłuszają ten wewnętrzny Zen- sprawiają, że górę nad spokojem ducha biorą strach i lęk o przyszłość. Paraliżuje mnie myśl o stracie bliskich, o nieodwracalności tego faktu, o tęsknocie za nimi.. Zwijam się wtedy w kłębek i próbuję znaleźć ukojenie we własnych ramionach, dać sobie poczucie bezpieczeństwa, którego od zawsze mi brak. 

Lęki pozbawiły mnie kiedyś snu na prawie dwa lata. Tzn wieczorem padałam wyczerpana dniem na wysokich obrotach, ale po godzinie/dwóch wybudzało mnie szybkie bicie serca i paraliżujący strach o przyszlość. Do rana słuchałam podcastów, medytacji, audiobooków, aby  uspokoić serce i oddech, wyciszyć się, zrelaksować i nabrać sił na kolejny dzień.

Gdy pojawiły się czarne myśli egzystencjalne włączyłam farmakoterapię, która prawdopodobnie ocaliła mi wtedy życie, ale pozbawiła jakby mnie siebie - nie było we mnie emocji w sumie żadnych, ani pozytywnych ani trudnych, wszystko spływało jak po kaczce,  nie było ani paraliżującego strachu, ani dodającej skrzydeł radości. Była nicość - taka śmierć za życia. Pustka.

Odstawiłam je na własną rękę myśląc że wiosna i słońce zrobi robotę i dam radę bez. Psychikę zalała fala tłumionych miesiącami emocji, ale spodziewałam się tego i dałam sobie na to przyzwolenie - to było takie duchowe Catharsis ♡ Jednak oprócz objawów psychicznych pojawiły się też somatyczne - silne bóle migrenowe przypominające uderzanie młotkiem w głowę.. 

Prawie wtedy skapitulowałam i chciałam wrócić do proszków bojąc się o swoje zdrowie i życie, jednak postanowiłam przetrwać, dać sobie czas, wziąć dłuższy urlop. Składam się teraz na nowo, choć nie jest to łatwe, bo w tak patowym okresie mojego życia osoby, które miały być moim wsparciem rzucają mi jeszcze kłody pod nogi..

Wierzę jednak w życiową karmę, myślę że wróci. Więc staram się iść dalej i brać jeden dzień na raz, czyli nie wybiegać myślami za bardzo w przyszłość, ani też nie babrać się zbytnio w przeszłości- bo jej już zmienić się nie da. Staram się wyciągać z niej lekcje i brać w dalszą drogę tylko to co mi służy. Reszta zostaje zakopana w odmętach umysłu, choć czasem jakiś zombiak przeszłości potrafi stamtąd wyleźć i nieco namieszać..



Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Na rozstaju dróg...

On(i)

Alko i inne używki